— Wszystko poto, żeby nie płacić czynszu za mieszkanie! — uśmiechnął się anarchista. — A żebyście widzieli naszą śpiżarnię! A piwnicę! Czego tam niema! „Kacapy“ nie umieją tak gospodarować, jak my. Oni wszystko sprzedają, pieniądze chowają, a żyją chlebem, kapustą i herbatą. Proszę — przez kuchnię!
W pańskiej, wspaniale urządzonej kuchni, koło białego pieca, wysuniętego na środek, krzątało się dwóch kucharzy. Na blasze syczały i dymiły wielkie kotły.
— Stu dwudziestu ludzi trzeba żywić! — objaśnił Utopja. — Na prawo, towarzyszu, na prawo, tak, tędy, tą ciasną kiszką... I znowu na prawo...
Skręcili w mały, ciemny korytarzyk, w którego głębi błysnęło czerwone, krwawe światło. Były to drzwi, z wprawioną od góry dużą, czerwoną szybą. Ta szyba świeciła krwawo-szkarłatnym blaskiem, wśród którego poruszał się nieuchwytny, niewyraźny cień, niby czarne widmo, kąpiące się we krwi.
Utopja zapukał.
Odpowiedział mu donośny głos:
— Wejdź!
Idąc do Popiołki, Zaucha miał niezłomny zamiar rozmówienia się z nim wprost i bez ceremonji, wykazania mu całej niedorzeczności romantycznej „dziecinady anarchistycznej“, zwrócenia mu uwagi na fatalne następstwa, jakie muszą wypłynąć z tego bandyckiego dyletantyzmu, aby wreszcie wzruszyć go, skruszyć i wyciągnąć ze złego otoczenia. Co dalej z nim pocznie — nie zastanawiał się.