Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

— To ostatni łotr! — przerwał mu Popiołka z pasją. — Ostatni szubrawiec!
— Dajcie-ż spokój! Jakżeby ona mogła...
— Pani Luta? Rozumie się, że ona nic nie wie, wyobrażenia najmniejszego nie ma, co to za człowiek. Ona mu wierzy i wierzy w niego, wszystko dla niego poświęciła...
— To znaczy — niby co?
— Uważacie, ona miała męża...
— Więc jednakże! — omal nie wykrzyknął Zaucha.
— Tak jest, miała. Przystojny, młody chłopiec, trochę wołowina, burżuj, wiecie, bez wyższych aspiracyj, ale bardzo porządny człowiek, przystojny, zdrów, dobry... Ogromnie ją kochał, tylko — wykrętasów żadnych nie miał, nie był efektowny. Poprostu — kochał, no i już. Mówić o tem nawet nie umiał. Był, jako oficer na wojnie, parę razy ranny, odznaczenia miał...
— Polak?
— Naturalnie, bardzo dobry Polak... Piotrowski poznał się z nim w Kijowie, gdzie ten młody człowiek leczył się z ran... Potem przeniesiono go jako inwalidę do Turkiestanu, do jakiegoś biura wojskowego w Taszkiencie... Przyjechał Piotrowski, morfinista przeklęty, a tak był wtenczas wyczerpany i chory skutkiem morfinizowania się, że mu wprost ruina groziła... O, ale to „reptil!“ Żeby z niego tylko ogon został, toby się z tego ogona odrodził! Pojmujecie mnie? Chciał się leczyć — i koniecznie potrzebna mu była do tego opieka kobieca — nie zawodowa pielęgniarka, tego mu było za mało, on potrzebował uczucia, miłości, podniety; właśnie taki kwiat mu się nadawał, jak biedna pani Luta... Bo to,