Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/178

Ta strona została skorygowana.

— Można? — zaskrzeczał w uchylonych drzwiach głos Drozdowskiego.
— Czego chcesz?
Drozdowski wsunął się do pokoju. Zataczał się trochę, ale oczy, choć nienaturalnie świecące, miał przytomne.
— Chodźcie jeść! — zapraszał. — Kolacja gotowa. Utopja zafundził nam znakomitą szynkę „po sarepsku“, mamy cały samowar grogu — a jak wypijemy — będzie drugi. „Burżuj“ przecie też może zjeść z nami kolację... Anarchiści — nie anarchiści, zawsze jesteśmy Polakami i gościnności się nie zarzekamy. Drozdowski! — przedstawił się, podając Zausze rękę.
— Jużeś się uchlał! — uśmiechnął się Popiołka.
— Bogu dziękować — już, a na szczęście jeszcze wcześnie i nie koniec na tem. Może i tybyś jakim kieliszkiem poczęstował... Aleś skrzywiony! Musiał ci „burżuj“ szpilek nawbijać...
Wskazał na Popiołkę.
— On ludojada udaje, a palcem go trącić — z nóg leci!
— A pewnie, napijmy się! — zgodził się Popiołka i otworzył swą szafę ogniotrwałą.
— Ładny sprzęt! — mówił Drozd, klepiąc dłonią stalową szafę. — Oto, gdzie „burżuje“ przechowują swoje serce!
Zaś Popiołka, poczęstowawszy gości koniakiem, opowiadał:
— Mieszkał tu, pojmujecie mnie, Zaucha, stary moskiewski rentjer... Dziwaczydło było... Miał manję zbierania zegarów. Pełno ich wszędzie.