Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/179

Ta strona została skorygowana.

— Utopja wszystkie ponakręcał i teraz biją bezustanku — dodał Drozd.
— Pijaczyna był. Podobno co wieczora cała rodzina uciekała przed nim na miasto... Przychodzili dopiero, kiedy już zupełnie był schlany... Ano, takie im już urządził „szczęście w zakątku“. Wyobrażacie sobie takiego pasażera w tybetce, złotem haftowanej, i w pstrokatym, astrachańskim szlafroku, jak ludzi dręczy... Co on sobie myśli, jak tak po śmierci po tym domu chodzi i widzi, że ja, anarchista, wódkę w jego kasie trzymam. Czasem — jakbym go widział! No, pij, Drozd, pij, grafomanie! To były dziennikarz, ten Drozd, wiecie. Chlust, Drozd! Pije — i ma rację! Ej, Zaucha, pijcie, co tam o drugich myśleć!
Objął go wpół i poprowadził ku drzwiom.
Zauchę uderzył mocny, odtrącający zapach.
— Czem wy się perfumujecie? — obruszył się, mało nie kichnąwszy.
— Ja? Niczem! Albo co? — zdziwił się Popiołka.
— Aż bucha od was jakiś wstrętny zapach, ni to zgnilizna, ni to spirytus, ni to włosy kobiece...
Popiołka pociągnął nosem.
— Aha! To? — rzekł z uśmiechem. — To? Takie nieprzyjemne? Żebyście wiedzieli, to perfumy takie mają być. Nowe, oryginalne i prawdziwe. Nazywają się „Fleur de vipère“. Będą wkrótce modne na świecie i niejednemu konającemu się przyśnią... Ni to kanał, ni to kwiat zwiędły, ni to trucizna, ni to kloaka, krew i śmierć... „Fleur de vipère“, „Fleur de vipère“.
— Chodźcie, chodźcie! — niecierpliwił się Drozd.