Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/183

Ta strona została skorygowana.

wnianą, głośną, a niezrozumiałą melodją — a naraz twarzą jego szarpnęło jakby uderzenie niewidzialnego bicza, oczy syknęły bólem i zgasły, twarz zszarzała i pochyliła się nad stołem. Zaucha zdziwiony mimowoli spojrzał w stronę, w którą zwrócony był Drozdowski. Ujrzał Popiołkę z bezlitosnym, pogardliwym uśmiechem na twarzy i z błyskiem okrucieństwa w opętanych oczach.
— Nie do wiary, jak trudno ludziom przychodzi zrozumienie — wykładał czyjś równy, poważny głos. — Że jest źle, że tak być nie powinno i nie może, każdy z nas wiedział i rozumiał. Ale co zrobić — nie pomyślał, a jak pomyślał — to się bał. Czego? Byłem ja w cywilu woźnym sądowym, przyglądałem się, przysłuchiwałem rozprawom. Nie jestem uczony, ale nie jestem głupi. Mam ten rozum, jaki się mieć może, kiedy się pracuje uczciwie i żyje porządnie, nie dla siebie. Powiadam — przyglądałem się temu sądowi. Nie mogę powiedzieć — nieuczciwości, przekupstwa nie było, co to, to nie... Kto przyszedł, popatrzył, widział — porządnie jest, jak się patrzy... Więcy sie zrobić nie da... Ale jageś w to wglądnoł — śmiech cie brał. Ciemny dzień, chmurno — sędzia w złym humorze. Prokuratorowi żona uciekła z kimś — mści się. Obrońcy dziecko chore — gada jak przez sen. Człowieka nie sądzą — sprawę sądzą, paragraf na paragrafie kładą. Nic dziwnego — ludzie! Inaczej człowiek nie potrafi. Ale — to sąd jest? Ludzkiego sądu sie bede bał? Sam człowiek jestem, sam sądzę. Ty tak — ja tak. Tylko, że do tego zrozumienia, to ja, towarzyszu, przyszedłem aż w tobolskiej guberni.
Rozległy się śmiechy.