Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/184

Ta strona została skorygowana.

— Opłaciło sie wam tak daleko chodzić, towaszyszu?
— Jakie ta zrozumienie najdzie w tobolskiej guberni!
— Znajdzie, towarzyszu, znajdzie. U nas, widzicie, narodu za gęsto jest, krzyku, hałasu dużo. Od rana do nocy między ludźmi, a i w nocy żona, dziecka... Spokoju na pomyślenie niema... I nie dadzą ci go i nie przywykłeś, żeby go mieć... A tu szeroko. Jedziesz i jedziesz, idziesz i idziesz, czasu dość. Mimowoli człek w duszę zaglądnie. Ano, dali mie tam na wieś, do jednego gospodarza, w lasasch. Kazano mi drzewo rąbać. Rąbałem ci je, towarzyszu, przez trzy lata — rozmaite! Była i sosna i wierzba i brzoza i jesion i twardy buk — różne pnie, różnej twardości. Zpoczątku nie umiałem — gdzież, woźny sądowy, w czapce z bączkiem chodziłem — ale sie potem nauczyłem i zrozumiałem: Niech będzie co chce, jak topór dobry i wyostrzony, wszystko rozrąbiesz. Tak jest, a nie inaczej.
Zaucha poszukał oczami mówiącego. Siedział na końcu stołu, przygarbiony, niepozorny, starszy już człowiek, poczciwy Mazur, z siwemi oczami i twarzą bardzo zmęczoną, lecz rozjaśnioną, cichą, wewnętrzną pogodą. Pomyślał, że ten człowiek dużo musiał wycierpieć i jeszcze jest chory.
— Gadajcie dalej, Topór! — zachęcił go Popiołka.
— Ano, kiedym tak to drzewo ciupał i ciupał w komórce, wtedy dopiero po głowie zaczęło mi chodzić. Z drewutni widać było ino las i cichą wodę jakiejsi rzeki. Szum — nie przeszkadza, człowiek — ady tam człowiek od człowieka nie depen-