Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

duje! Różne myśli przychodziły do głowy. Jageś ty móg wtedy a wtedy nic nie powiedzieć, nie odezwać się tem jednem słowem, nie rozpowiedzieć — nie słyszałeś to, nie patrzyłeś? I do spowiedzi chodziłeś, grzechy wyznawałeś — a tych grzechów nie czułeś, nie miarkowałeś? Świnia, świnia! To wam powiadam, że się człowiek nieraz krwią ze wstydu a złości oblał, a ciął to drzewo, jakby własne życie na polana chciał rozsiekać! I jakże tak może być? Że to naród cierpi! I cały naród taki jest — załgany? Nie. Jużci nie. Ino — rano trza uwarzyć kawę, papierosa wypalić, potem idź-ta posprzątaj tu, posprzątaj tam, akty zanieś tam, a skocz-no, a powiedz-ta, a potem obiad, potem se pośpisz — bo ja wiem, tak ci życie jakoś ucieka... No i co z takiego życia masz, głupi? Nie wiem to? Przecie ze mną też tak było. Dopieroż tam — w komórce. Rąbie, rąbie — a w głowie zaczynam uważować. Te wszystkie tam „dlaczego“, „a jak“, a że się bez tego „nie obejdzie“ — obchodzę jak te pnie, pomyśleniem wybiram, gdzie sęki, a jakby tu do tego dostąpić. A naraz jak ci nie puszczę topora na jeden sęk — rozleciał się, a mnie w głowie, jak topór ostry błysnęło: — Nie śmie być! — I rozciąłem. Od tego dnia już rozcinałem wszystko. Tak a tak — nie śmie być! Pociąłem, porąbałem — na trzaski. Najlepsza rzecz. Byle ino topór był ostry. Ale — aboto ludzie rozumieją?
— A doniesiecie ten topór do domu? — zapytał Zaucha, ostro patrząc mu w oczy.
Topór spojrzał na niego, a odwracając z niechęcią wzrok, rzekł spokojnie:
— Jak Pan Bóg da.