Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

— Klawo mówi! — szepnął ktoś.
— Klasa! — pochwalił drugi.
— A czy sie co przez to zmieni? Pomyślcie ino, towarzyszu! Pewnie znacie Żeromskiego „Dumę o Hetmanie“ — powiadam, najświętsza książka, jaką czytałem. Płacze się nad nią ze złości krwawemi łzami, a potem zimna zawziętość chwyta człowieka za serce. To żeby miało wrócić? Nigdy!
Że jednak nie wszyscy tę książkę czytali, cicho było, a anarchista, czując, iż nie został zrozumiany należycie, tłumaczył się:
— My wiemy, co to krzywda społeczna i nie myślimy wcale tak dziko, jak się wam zdaje. Coś niecoś się poprawiło, coś niecoś samo się zmieni, resztę zdobędziemy. Wiemy o tem, wierzymy i dlatego, jeśliby tylko o to szło, przetrwaliśmy przecie niejedno i przetrwamy. Między braćmi niejedno ujdzie, ale — między braćmi. Tylko, że my tego braterstwa nie widzimy w narodzie swoim, niema w nim miłości! W tym narodzie się swoich ludzi nie szanuje! W tym narodzie nie myślą wszyscy o wszystkich, a tylko każdy o sobie...
— Nieprawda! — protestował Zaucha. — Posłuchajcie mnie, towarzysze! To dobry naród i powiadam wam, że jak się w nim trafi człowiek z sercem, to taki, jakiego gdzieindziej nie znajdzie!
— Można! Można! — z ruska odpowiedział anarchista. — I uwierzyłbym wam! Czemu nie? A tylko że ja — takiego człowieka nie spotkałem. Można, można, że są święci polscy, ale w niebie — a ja ich nie widziałem. A chcecie zato, żebym wam opowiedział, co widziałem i przeżyłem?...