Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/199

Ta strona została uwierzytelniona.

lis, zła sława, śmiech u ludzi i dwoje dzieci. Znałem ja tę panią Elę, pamiętam ją, jako świeżą, naiwną, młodą mężateczkę... A potem, już po śmierci tego męża, widziałem ją raz — na plantach. Cudowny był, wiosenny dzień, niebo jasne, słońca — potop, kasztany kwitły czerwono i biało, jej dzieci bawiły się przy różnobarwnym klombie kwiatowym, ona sama elegancko ubrana, młoda jeszcze — a wyraz twarzy miała całkiem ogłupiały. Nie mogło się jej widać w głowie pomieścić, jak to tak można było i Genka i ją i wreszcie te dzieci sprzedać, zniszczyć, zmarnować — dla jednego podpisu na wekslu! Zupełnie z tego wszystkiego zgłupiała... Tak-to, widzicie, brat zjadł brata z żoną i dziećmi... A stało się to wszystko według przepisu i „po formie“: I ksiądz tę zbrodnię pobłogosławił, matki z obu stron pobłogosławiły, rodzina duża uznała i ani słowem nikt nie pisnął, notarjusz akt na stemplu spisał, wszystko, cały świat zbrodnię przypieczętował i pochwalił. A Ryś? Dobroczyńcą był — jako wzrowego brata go wychwalano. Wesoło, co?
Zahuczał głośny, brutalny śmiech, poruszyli się i milczący słuchacze. Jedni głośno komentowali opowiadanie, drudzy w zadumie kiwali głowami, uśmiechając się jakby z uznaniem. Atoll, który przez cały czas opowiadania brzdąkał cicho w bałałajkę, wyszarpnął teraz ze strun kilka przeraźliwych akordów i zawył drewnianym głosem:

Każdy młody, młody, młody,
Czuje w brzuchu wieczne głody.
Oto jest mój krótki „speech“:
Wężu głodu — sycz!