Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

towarzystwo, twierdząc, że to wszystko głupie plotki, że żołnierzowi jednemu czy dwom nie należy wierzyć, ponieważ oni nic wiedzieć nie mogą.
— A zresztą, choćby nawet Rumuni narazie, czasowo Besarabję i zajęli — niczewo! Przyjdzie i na nas kolej. I Besarabję odbierzemy i mordę zbijemy.
Na to chętnie zgodzili się wszyscy.

IV.

Szary, posępny dzień zimowy zaczął świtać w zabrudzonych, parą pokrytych oknach. Kto mógł, bodaj iluzorycznie, ustalić równowagę swego ciała, drzemał, nawet stojąco. Grube, jak toporem wyciosane, żółte twarze straciły wszelki wyraz i stały się, jak trupie. Obrzękłe, sine wargi rozchyliły się. Mocne, krótko ostrzyżone, twarde głowy kiwały się bezwładnie, słaniały się ciała. Na górnej półce ktoś czasami jęczał przez sen dziko, strasznie.
— Ładne musi mieć sny ten przyjemniaczek! — myślał Zaucha.
Pierwsi zbudzili się Syberyjczycy, którzy w czterech zajęli miejsce przy oknie w jednym niskim przedziale. Chmurnie i z przekornym uporem spoglądały w blady, niechętny poranek ich twarze suche, dobrze modelowane, nieledwie inteligentne, a ostre profile wyraźnie i cienko odcinały się od popielatego tła brudnej szyby, nasiąkającej zwolna światłem. Drapali się w głowę, ziewali, przeciągali się. Jeden z nich przyniósł parę kociołków wrzątku. Zasypawszy go herbatą, odrobinkę wody poświęcili na — fryzurę. Przeglądając się w małych lusterkach kieszonkowych czesali się długo, z pedantyczną dokładnością pracując nad rozdziałem na głowie i nad symetrją loków.