Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/207

Ta strona została skorygowana.

życie przepada. Sił nie miał bronić się, ścierwo głupie; rozumiecie? Ginął on, a z nim ginęła żona i dziecko. Gdyby ich był rzucił, możeby i sam się uratował i oniby nie zginęli. Nie przeszkadzałby żonie w zarabianiu — choćby na ulicy. A tak?
— Przestań, Popiołka! — krzyknął Drozd, popielaty na twarzy, zmieniony.
Spojrzał na niego Popiołka.
— I cóż tem pomogę, jeśli nie skończę? Tem bardziej, że tu dopiero zaczyna się to zajmujące...
Wiktor robotę jakąś dostał. Mógł wyżyć — ale on chciał pić. Wyrwać się ze swego piekła — to nie. Życie mu codzień w twarz pluło — on nic. Pił. Widział, że jest wszystko źle — Topór, topora waszego nie miał.
— Rozrąbać nie umiał! — kiwnął głową Topór.
— Otóż właśnie! I patrzcie się, do jakiej podłości taka słabość człowieka doprowadza! Źle mu było, widział, że tak nie wyżyje, ale bał się, że żona i dziecko przepadną! A niby przy nim nie przepadały!
W owych czasach Moskwa była wesołem miastem. Schroniło się tu dużo bogatych „bieżeńców“, obywateli, którym rząd wypłacał odszkodowanie za zniszczone dobra. Kto nie brał? Kto tam miał dwa sążnie przed domem, a na nich trzy wierzby i jedną gruszkę brał — dziesiątki tysięcy odszkodowania — byle ino papiery się jakie znalazły. Więc chodzili ludzie po tej Moskwie, natrząsali się z Moskali, mieszkali sobie w najlepszych hotelach, jedli i pili i czekali końca awantury. Jedni skupowali brylanty i złoto, drudzy robili interesy, inni — bawili się. W gabinetach, gdzie pokryjomu wódkę i wino sprzedawano — „bieżeńcy“, panowie w smokingach, panie