Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/210

Ta strona została skorygowana.

niby jak kościół. Jak tylko się jej mógł dorwać — modlił się do życia przy kieliszku wódki. Głupi nie był. Czuł on, choć nie widział, że na świecie jest dużo pięknej radości, i że człowiek nie musi wiecznie chodzić gorzki, jak burżuj pod bolszewickiem panowaniem, że się nie kończy na kłótni z żoną w małej, brudnej izdebce...
Zaczęła się wtedy rozpacz. Konanie. Wpraszał się, wkręcał, wmadlał w towarzystwo bogatych, aby tylko do „Strielnej“ pojechać. Żaden może z tych ludzi, sam car nie cieszył się nią nigdy tak, jak oni, rozumiecie mnie? Pił, nie tylko gardłem, ale oczami, uszami, całem ciałem. A potem, nędzne ruble z kieszeni dobywszy, jechał „rysakiem“ do domu. Mały, jakby skurczony z mrozu, ale bardzo świecący księżyc wędrował po ciemnem, prawie czarnem niebie wśród mrowia łzawiących się, niebieskawych gwiazd, rzeźwił zimny, suchy, czysty wiatr, z siłą wyrzucane kopyta wielkiego konia huczały po puszystym, suchym śniegu — paf! paf! paf! paf! paf! paf! — uciekały w noc ciemną białe dworki, mury monasterów, kopuły cerkwi błyszczące, a woźnica gadatliwy, widząc przed sobą drogę wolną, niskim basem opowiadał coś gromko pół sennemu gościowi, dmuchającemu w kołnierz ciepłego futra. A z sanek jeden tylko krok na dno nędzy i biedne, zimne mieszkanie, żona w brudnej i zniszczonej koszuli, łóżko żelazne, siennik wygnieciony, płacz dziecka, „Primus“ śmierdzący i hałaśliwy i kłótnie, kłótnie, kłótnie! I parę godzin martwego snu, a potem to straszne przebudzenie się!
Wiktor wpadł na sposób. Przywoził ze sobą wódkę do domu, chował ją — i pił w nocy, w ciem-