Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

nościach. Zaś kiedy się zbudził rano z cuchnącemi ustami, z wyschniętem gardłem i bolącą głową — znowu pił, naczczo, i błogosławił wódkę jak litościwe bóstwo, a kiedy czuł, że znowu usypia, opryskiwał spirytusem poduszkę, aby przez sen oddychać jego zapachem. Już mu wszystko jedno było, czy dziecko krzyczy, czy żona go klnie. Pożyczał, skąd mógł i od kogo mógł, zadłużał się na wszelkie możliwe sposoby, przynosił wódkę do domu, kładł się na łóżku i pił, patrząc w brudne, spocone okno, w którem świat kłębił się, jak we mgle. Czasami coś mu przelatywało przez mózg: Dziecko! Żona! I że to jest męka, że to koniec! Wówczas stawał się dobrym, pieścił córeczkę, przepraszał, idjota, żonę i marzył znowu o raju na ziemi. Z postanowieniem poprawy szedł do roboty, w napół przytomnej głowie powtarzając sobie, że wszystko jeszcze może być dobrze. Ale po kilku dniach przytomnych, po kilku dniach głupiej, niepotrzebnej pracy wracało zrozumienie, jak Topór mówi, i pokazywało się, że nic już nie może być „dobrze“, że życie — jest właśnie stracone i przemarnowane, zmarłe, a tylko nie pogrzebane. Pozostawało — upokorzyć się; że jednak Wiktor nie wiedział, zaco, dlaczego — więc znowu serce zaczynało się szarpać, zaczynało kłuć, a potem przychodziła „Strielna“ i długie, ciche dnie picia z oczami wpatrzonemi w okno zamglone, jakby bielmem pijaństwa zaciągnięte.
W owym czasie Wiktor, choć znany już jako nieuleczalny pijaczyna, nie był jeszcze bardzo skompromitowany. Nie przychodził czasem do biura, mówiło się, że choruje. A on istotnie był chory. Coraz częściej zdarzało się, że, urżnąwszy się, jak trup pa-