Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

mi sanki. Posadziłem kretyna koło siebie, powiedziałem woźnicy, gdzie ma jechać... Pijany błazen kiwał mi się w rękach, wydzierał się, wreszcie zesunął się na dno sanek... Ścierwo... Oparłem na nim nogi, jak na psie, i tak go dowiozłem do domu... Do domu! W dwóch nędznych pokoikach paliła się malutka lampka nocna... Dziecko małe, zapłakane, wylęknione, uciekło przede mną pod łóżko.... Delikatnie, że aż żebra zatrzeszczały, ująłem pijaka i połołożyłem go na łóżku... Gdyby nie dziecko, sprałbym go był po mordzie, bo takiego po mordzie należy bić w dzień i w nocy... Przyjechała wreszcie jego żona... Wściekła! Po wspaniałościach wielkiej restauracji ta nora, ta buda psia, dziecko, pijany mąż, zimno... Sypiał Wiktor wówczas w trzecim pokoiku, dawniej wynajmowanym drugim. Przenieśliśmy go tam. Stało tam tylko nędznie zasłane, żelazne łóżko i stołek...
— Ta jego żona? — mruknął ktoś groźnie.
— Sanek nie było, chodzić mi się po nocy już nie chciało — zostałem u nich. Przyszła do mnie...
— A jakże! Ona sama! Przyszła, w koszuli, rozparzona wódką, zabawą... Prosiła, żeby jej „pożyczyć“ parę rubli... Czemuż nie? — Tyle mojego! — powiedziała mi.
Pamiętam ją rano, kiedy wstała. Był szary, zimowy poranek moskiewski. Okna — jak rybie oczy. Dokoła brud, świństwo, nieporządek, nędza... Stanęła ona w pośrodku pokoju, śmieszna w tej brudnej, szarej koszuli, z kołtunem włosów na karku, ziemistą twarz z noskiem zadartym zwróciła do światła, ramiona białe wyciągnęła w górę i aż westchnęła: — O Boże, skrzydła, skrzydła żeby mieć