Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.

żliwości. Innyby choć w ślepia życiu napluł, powiesiłby się, alboby uciekł na kraj świata! On — dalej swoich uszczęśliwia. Niedawno temu biednych parę metrów jakiegoś sukna, które żona na sukienkę miała dla dziecka i dla siebie, w kufrze znalazł i sprzedał za wódkę... Obiad gotowała na „Primusie“, po coś do sklepiku skoczyła, to on jej „Primus“ zgasił, garnek zostawił, maszynkę ukradł, sprzedał i — upił się! Tyle jej — co jak tam czasem kto po pijanemu zanocuje... Hahahaha! Szczęście! W wasze ręce, Zaucha!
Wybuchnął głośnym, ordynarnym śmiechem.
Ale śmiał się tylko on sam.
Zaś Atoll, który wciąż zcicha szczypał struny „bałałajki“, budząc w nich drobny, urwany, zduszony śmiech ironiczny, grzmotnął wrzaskliwym, jękliwym akordem i ryknął:
— Saryń na kiczku,
Jadrjonyj łapot‘ —
Zaczął po głowie czesać Persa-psa!
Zaczniemy z Niżu,
Drapać i grzmieć
I skórę drzeć
Z kupca złodzieja —
Saryń na kiczku!
Kiścień za pas...
Huczy we łbach —
Hulanki czas.
Gwiżdż, świszcz — co tchu!
A, ślepe ścierwo — ty czego tu?
Wwwwwa!
Tu Atoll warknął jak pies i zaryczał rozlewnie, szeroko: