W chwilę później, kiedy Zaucha, który pomagał ułożyć Drozdowskiego na kanapie, wyszedł do westybulu i zaczął szukać swego płaszcza i czapki, trzydziestu uzbrojonych ludzi zeszło zgóry po schodach i uszykowało się w korytarzu. Pojawił się przed nimi Popiołka w skórzanej kurtce i z kawaleryjskim karabinkiem w ręku. Coś mówił, dawał jakieś polecenia, a ujrzawszy Zauchę, rzekł złośliwie:
— Idźcież prosto do domu, żebyście znowu nie potrzebowali kucać za jaką sosną!
— To utopja, to utopja! — uspokajał Zauchę introligator, przyświecając mu na schodach i odprowadzając go do furtki odźwiernego.
Jak dusze zmarłych, migające o północy nad grobami, tak rozpalały się i gasły w zmierzchu stare, święte, surowe słowa słowiańskiej liturgji, pachnące różami Bizancjum, chłodną świeżością ostępów leśnych, wilgocią wielkich, cichych rzek i gorącem powietrzem stepów, szumem swym śpiewających pieśń o śmierci niesławnej wiecznie niestałych i zmiennych jak wicher ludów wędrownych.
Wysoki, rosły pop w szkarłatnej, pozłocistej sukni, fałdzistej i długiej, śpiewał coś silnym, dźwięcznym barytonem. Na tle wyzłacanych „carskich wrót“ wyglądał, jak wielki, śpiewający, czerwony płomień, z którego czasem tylko wynurzała się smutna, umęczona, wyrazista twarz, ciemna, z dużemi, błyszczącemi oczami, okolona czarną glorją bujnej, lwiej grzywy.