Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/219

Ta strona została skorygowana.

Wysoko pod sklepieniem żarzył się olbrzymi, przecudny pająk kryształowy, sączący białe, łagodne światło w zmrok cerkwi, rozgrzany refleksem złoceń. Ze ścian patrzyły ciemne, ascetyczne twarze świętych, objęte poczerniałą aureolą.
W powietrzu mieszały się światła i głosy. Poważnej, przeciągłej pieśni czerwonego płomienia w złotem krzewiu odpowiadał niewypowiedzianie czysty, przesłodki śpiew ukrytych za złotą kratą mniszek. Śpiew ten był niepokalanie czysty, idealny, zaziemski. Głosy oczyszczone z wszelkiej przymieszki ludzkiej, pozbawione drżenia namiętności i uczucia, nie zimne lecz zupełnie opanowane, miały dźwięk fletowo-szklany. Akordy zawisały i rozkwitały w powietrzu jak figury geometryczne.
Dwie czarno ubrane mniszki, w sztywnych, wysokich, komicznych skopkach na głowie, widne wyraźnie na tle złotych „carskich wrót“, składały z nieopisanym wdziękiem niskie pokłony. Całe ciała ich przeginały się wprzód, jednym szybkim ruchem gnąc się w czarne podkowy i w tym kształcie zastygały, prostując się potem nagle, jak trzciny.
Na wysokościach trzy dzwony grzmiały niespokojną, nerwową modlitwą. Spadały na głowy rozdrgane, śpiewające kręgi powietrza, nieledwie błyszczące, potężne. Cała cerkiew, pełna ich muzyki, zdawała się wibrować i dźwięczeć.
Niby wolno kołyszące się w powietrzu smugi kadzideł znowu z za kraty złotej pociekły harmonijne, słodkie strugi śpiewu kościelnego, długie, nabrzmiewające i zwolna gasnące tony, wstęgi, haftowane bladym blaskiem obumarłych słów świętych.