Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/220

Ta strona została skorygowana.

Niewidzialnemu gospodarzowi podziękowawszy ukłonem za ulgę, Zaucha jeszcze raz obrzucił wzrokiem cerkiew i powoli skierował się ku wyjściu.
Przez cały dzień męczył go silny ból głowy, połączony ze zdenerwowaniem, które o zmroku zmieniło się w bolesne przygnębienie. Zażył jakieś proszki na ulicy, a chcąc wytchnąć w ciszy, zauważywszy, iż cerkiew w monasterze Męki Pańskiej jest otwarta, wstąpił. Uspokoił go widok modlących się ludzi, śpiew i harmonja świątyni. Wychodził smutny wprawdzie, ale nie burzący się już, jakby spokorniały. Ból głowy minął, pozostawiając po sobie tylko pewne przeczulenie, głęboko ukrytą w duszy, niemęską chęć do płaczu i roztkliwienie.
Stał przez dłuższą chwilę przed klasztornemi wrotami, patrząc na cienie, gęsto migające po placu przed monasterem. Przed nim czerniał wysoki pomnik Puszkina. Zgrzytając w szynach kołami, tramwaje okrążały plac, niedaleko kłóciło się kilku szoferów przy samochodach na stanowisku. Była zwykła chwila przedwieczorna: Spiżowy grzmot dzwonów nad blado połyskującemi kopułami cerkwi, rogaty półksiężyc i towarzysząca mu gwiazda.
Podumawszy chwilę, Zaucha powlókł się Twerską ulicą. Minął żałosne postacie oficerów, stojących na rogu z plikami „Anarchji“, „Prawdy” i „Izwiestij” pod pachą, minął jakąś wielką oszkloną kawiarnię parterową, pełną paskudnych baranich pysków ormiańskich, tatarskich i żydowskich spekulantów, wreszcie zatrzymał się przed ogromną szybą wystawową, za którą lśniło coś, jak raj — niby ogród jasny, biały, różowy, fioletowy, kraina marzenia, rozkwitła wyszukanie pięknemi i tylko pięknemi