kształtami, świat bezinteresowny, cichy, niedrapieżny, czysty, a uśmiechnięty. Były to — kwiaty, nieznane Zausze ani z imion, ani z obyczajów, smukłe, przeginające się wdzięcznie w ozdobnych choć skromnych wazach, jakby drżące w zimnem, białem świetle elektrycznem, jakby zdziwione ogromem i tajemniczością cieni i dni, migających za szybą, jedne dumne, rozgorzałe, świetne, drugie pączkami bialuśkiemi a wątłemi pnące się gęsto, gęsto po zielonej kaskadzie zwisających łodyg, jeszcze inne, jak wrzosy, idące gęstą, kwietną, wonną ławą.
— A może to i są wrzosy? — pomyślał Zaucha i w tej chwili ujrzał w duchu równię mazowiecką, ciemno-złote ścierniska, las sosnowy, w którym już złocą się liście rozproszonej brzeziny, a na piaskach żółtych płonące cicho, szkarłatne wrzosowiska, wygnane ciepłem słońcem jesiennem i owiane gęstem, metalicznem brzęczeniem pszczół i os, chciwych słodyczy, ukrytej w drobnych, fioletowych puharkach.
— A zawsze zamyślony, zawsze zamyślony! — odezwał się tuż przy nim głos.
Uśmiechnięty, jak zwykle, życzliwie i uprzejmie piękny i elegancki pan Piotrowski.
— To pan? — ucieszył się Zaucha.
— Kupuje pan kwiaty?
— Och, kupuje! Tak, przyglądałem się... Pierwszy raz w życiu spostrzegłem, że kwiaty są przyjaciółmi człowieka...
— Co pan robi wieczorem?
— Nic.
— Gdzież się pan w ostatnich czasach podziewał? Nie łaskaw na nas... W złym humorze, co? Zgryziony?
Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.