Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/222

Ta strona została uwierzytelniona.

Wsunął mu rękę pod ramię i łagodnym ruchem pociągnął go z sobą.
— Pewnie, że niema się czego cieszyć...
— Ciężko żyć nieprzyzwyczajonemu — jak powiedział któryś z filozofów...
— E, i przyzwyczajonemu w naszych czasach nie lekko... Kłopoty mam, dużo przejść... Te Niemcy, psiekrwie, wymyśliły znów armaty, bijące na sto dwadzieścia kilometrów i bombardują Paryż...
— Tak, to nieprzyjemne...
— Boję się, że i zachodni front pęknie, a wtedy wszystko djabli wezmą.
— Tak źle nie będzie, Francuzi się nie dadzą. Ale jedno panu powiem: Skoro Niemcy mogli wynaleźć działa, bijące na sto dwadzieścia kilometrów, to my możemy znaleźć lekarstwo na nasze zmartwienie... Widać, niema niemożliwości na świecie.
— A to pan ma najzupełniejszą słuszność! — ucieszył się Zaucha. — W tem powiedzeniu pan jest cały, wiecznie ten sam, niezwalczony, niezwyciężony Piotrowski!
— Widzi pan! I już się pan pocieszył! Jak to dobrze spotkać się czasem z przyjaciółmi... Pocieszą lepiej niż kwiaty... A pan zapomina, nie pamięta...
Skręcili w ciemny zaułek Leontjewski.
— Nie zapominam! — bronił się Zaucha. — Byłem zajęty... Szukałem przez jakiś czas Popiołki, włóczyłem się po różnych norach anarchistycznych.
— I w tem bylibyśmy panu pomogli. Trzeba było przyjść do nas...
— Gdybym go był nie znalazł, pewnie byłbym przyszedł. Ot, ciekawiło mnie, chciałem zobaczyć...