Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/234

Ta strona została uwierzytelniona.

zwodzić go na manowce. On się na tem rozumie aż nadto dobrze, a za złośliwość odpłaca złośliwością... Ach, to pani używa tych nieprzyjemnych perfum!
— Doprawdy, tak nieprzyjemne?...
— Wprost mnie prześladują. Wszędzie je czuję.

XXVI.

Kolacja była niemal wystawna: wytworne przekąski, ryba, jarząbki, tort, jabłka, pomarańcze, wino.
— Przepych, jak u jakich anarchistów! — żartował Zaucha.
Piotrowski skrzywił się.
— Jeszcze tak źle nie jest! Jeszcze z karabinem po bulwarach nie uganiam!
— A Popiołka zawsze wmawiał w mego męża, że on jest anarchistą! — uśmiechnęła się pani Luta.
— Mimo, że pan Piotrowski nigdy z karabinem po bulwarach nie uganiał? — z jadowitym uśmieszkiem w trąciła Agnes.
— Moi państwo, możebyśmy choć przy kolacji dali spokój Popiołce! — zniecierpliwił się gospodarz. — Wciąż tylko o nim mówicie! Co za dziwna przyjemność!
— Wciąż o nim myślę. Kiedyśmy go poznali, wie pan, ledwo był wyszedł z tego strasznego obozu, zbiedzony, chudy, jak szkielet, obdarty. To, co opowiadał o swych przejściach, to było straszne... W zimie tułał się po Karpatach z jakimś bataljonem, który artylerja rosyjska osaczyła i nie wypuszczała go... Był mróz, tym biedakom wyszła żywność, sypiali na śniegu w swych cienkich, sukiennych, krótkich płaszczach... Mogli się swobodnie poruszać na pewnej przestrzeni, ale wyjść z niej nie mogli...