Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/236

Ta strona została skorygowana.

— Rozstrój nerwowy! Błogosławione skutki waszej rewolucji! — warknął Piotrowski. — Brakowało jeszcze, żebyś i ty zaczęła zażywać morfinę!
— Łuczsze uż kokain!
— Nie podsuwajcie mi swych trucizn! — odezwała się pani Luta łagodnie. — Nie potrzebuję ich!
— Nikt cię przecież nie namawia! — żachnął się Piotrowski.
— Mam ja lekarstwo lepsze, którego wy nie znacie. Mam też sumienie, które nie ucieka przed odpowiedzialnością. A Popiołki mi żal dlatego, że on padł ofiarą... bez żadnej winy ze swojej strony...
— Nie wiem, żeby mu kto krzywdę zrobił...
— Są, widzisz, serca, które cierpią za drugich, nieswoim bólem, nieswojem nieszczęściem.
— A tak, są, i nawet ja te serca znam, dobrze znam! — uśmiechnął się z cieniem goryczy Piotrowski. — Popiołka z bólu za niedoznane krzywdy rabuje samochody na bulwarach, a ty znowu z bólu nad Popiołką, który ci przecie nic nie zrobił, i z którym na bulwary nie chodzisz, torturujesz swe otoczenie. Nie mówię już o sobie — popatrz, jak pan Zaucha wygląda! Tak, tak, mój panie, to są polskie serca, nadgryzione wiecznie, nadpęknięte, mało słoneczne. Francuz, Anglik będzie się cieszył nie tylko własnemi radościami, ale jeszcze z drugich coś miłego dla siebie wyciągnie. — Polak wiecznie szuka dokoła siebie nieszczęścia, a jeśli go we własnej kieszeni nie znajdzie, pożycza od drugiego. I to sztuka i tamto — mojem zdaniem jednak pierwsze sprzyja życiu i kulturze — drugie jest chorobą lub barbarzyństwem.