Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

Po kolacji usiedli w mniejszym salonie przy kominku, na którym płonęły smoliste polana sosnowe. Rozgorzały światłem przecudne żyrandole, pani Luta jednak poprosiła męża, aby zgasił światło, mówiąc, że ją oczy bolą. Siedzieli tedy przy czerwonym blasku ognia, rozmawiając i popijając grzane wino czerwone. Agnes, zapatrzona w płomień, siedziała ponura, pani Luta otulała się szczelnie pledem.
— Zadeklamujcie co! — poprosiła dziewczynę.
Artystka kiwnęła głową.
— Ale co? Ach, pan Zaucha mówił coś o Malajczykach... Niech więc będzie o Malajczykach... Pojedziemy daleko, na wyspy zielone...
Poprawiła się w głębokim fotelu, szukając najwygodniejszej pozycji, i w blasku ognia metalicznie mieniła się jej suknia, łyskając ciemnym bronzem w czarne, stalowe pręgi. Zausze zdawało się, że to żmija zwija się w kłębek przy ogniu. Wreszcie, podwinąwszy pod siebie nogi, wtuliwszy się w miękkie wgięcia pluszu i wychyliwszy ku płomieniom drapieżną głowę z błyszczącemi oczami, zaczęła niskim, dźwięcznym głosem:
— I ty złamana będziesz, Ziemio! — Nie płacz. — Tak, i ty, nawet ty. — Nie płacz. — Miłości może żałować będziesz? — Lub tego, że pokryłaś sobą powierzchnię wody? — A może chcesz się żalić na trwanie czasu?
A naraz zapachniało słonem powietrzem morskiem, zaszumiały fale i na niebie zarysowała się ostremi linjami nakreślona sylwetka albatrosa. Skrzydło jego — nie skrzydło, a jatagan, dziób jego mocny jak miecz. Zawisła nad oceanem nieobjęta cisza, rozpięły się wielkie łuki tęcz — a potem pokazały