Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/239

Ta strona została skorygowana.

się wyspy koralowe, nadmorskie ołtarze Wszechświata, monotonnie, jak niskie brzęczenie niewidzialnej struny, zahuczały fale, bijące o skały, wyrosły samotne palmy, zielonemi płomieniami tryskające w niebo, szmaragdowo-turkusową, pawią rozlewnością zalśniły ciche wody laguny, ujęte w kwitnące brzegi, nad któremi, w sadach, opalowemi kolumnami wstępują na wyżyny dymy z bambusowych chat, zbudowanych na palach. Oto podjęta z wygnanego piasku wybrzeża pstra muszelka, przytknięta do ucha, zaszumiała nieskończoną, odwieczną pieśnią mórz, oto rozdzwoniły się dzwony, rozkołysały się gongi „gamelanu“, zakwiliła smętnie struna arabskich skrzypiec, zagrzmiały rytmicznie bębenki. Smagłe, smukłe dziewczęta, opasane wzorzystemi „sarongami“, w lekkich, białych bluzkach, osłaniających ciemne pączki drobnych piersi, z czerwonemi kwiatam i w czarnych włosach, zaczęły tańczyć, a długie ich, jakby bezkostne, bronzowe, nagie ramiona wężowemi ruchami pełzły przez powietrze lub wypełniały je rytmicznem drganiem. Ktoś wszedł w koło, ktoś spojrzał, ktoś drugi przyglądał się temu z gąszcza i nagle zakwitły kwiaty uczuć, a nawet już urodziły się z nich owoce, dziwne, nieznanej barwy, kolczaste, słodkie, mocne, a z utajoną w swej słodyczy trucizną.
A potem przyszły zaklęcia malajskie w przekładzie Balmonta:
— Wypuszczam strzałę — i Księżyc skrył się za chmury, wypuszczam strzałę — a oto czasza Słońca już ciemna, wypuszczam strzałę — i mglisto już tlą się gwiazdy, zadrżały, patrzą, szepcą między sobą. Nie gwiazdy ja raziłem swą strzałą, nie