Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/248

Ta strona została skorygowana.

wetka, majacząca groźnie za czerwoną, krwawoognistą szybą. Serce bolało go, gdy rozpamiętywał fanatyczne, zawzięte twarze „czarnogwardiejców“ grupy „Topór“. Wzdrygał się na wspomnienie Agnes, podejrzliwie krążył dokoła Piotrowskiego, a nawet piękność pani Luty jakoś przybladła mu, jakby skalana tem wszystkiem niskiem i nieczystem, co się dokoła niej zebrało.
Nic dziwnego, że ogarnęło go wielkie zniechęcenie. Czuł, że dusza jego jest w szponach tragicznego zwątpienia i brak mu już było sił do obrony. Myśl o Polsce dawniej wykrzesywała z niego jakby promień jasny, cudowny, boski. Gdy myślał o Ojczyźnie, widział ją promienną, słodką, uśmiechniętą, różowo-błękitną. Przypomniały mu się wszystkie jej krainy, wszystkie widziane krajobrazy, rzeki, góry, lasy... Teraz mrok gęsty wisiał nad tą ziemią ukochaną, zasnutą ciemnościami jakby na zawsze.
— Co będzie?
Patrzył w głąb serca swego, bo serce zawsze wie wszystko. Ale i tam nie było odpowiedzi.
A na świecie powoli robiła się wiosna. Zaczęły na podwórzach kurzyć „tajałki“, rynsztokami rwały strumienie wody, przetarło się zwolna niebo i stało się blado-niebieskie, coraz dłużej i jaśniej świeciło słońce — tylko, że blask jego nie budził energji, nie rodził nowych sił. Kiełkowała wiosna w przyrodzie, nie w sercach ludzkich i Zaucha, przysiadając na bulwarach w swych codziennych wędrówkach do „Koła Pań“, pierwszy raz w życiu niemal z pogardliwą obojętnością przyglądał się coraz soczystszej zieleni trawników. Tak, tak, z pewnością zakwitnie bez i iwa i biały jej puch znów chmurami