Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/250

Ta strona została uwierzytelniona.

— W Warszawie ręki bym mu nie podał — mówił raz do kogoś gospodarz — ale tu muszę z nim pić, bo na wypadek „nalotu” w nim cała nasza nadzieja.
Bydlę owo, wiecznie zalane, było komendantem trzeciego rewolucyjnego pułku moskiewskiego, z pochodzenia Polakiem, a przesiadując stale przy rzekomo rumuńskiej kapeli nad szklanką spirytusu, bezustanku kazało sobie grać pieśni polskie i „Mazuzurek Dąbrowskiego”.
Ku swej niewypowiedzianej rozpaczy musiał tu teraz Zaucha wysiadywać długie godziny, czekając na niepunktualnego Chrobaka, który tę właśnie kawiarnię obrał za swą siedzibę i w niej omawiał ze swym sztabem szczegóły „śpiewającego podwieczorku“. Przychodzili różni wychudli literaci, malarze, ofiarujący swe utwory na „amerykańską licytację”, zawstydzone malarki, zapoznane artystki, pragnące odświeżyć przygasłą świetność swego zapomnianego imienia. Z pomysłów, które Zausze wydawały się beznadziejnie idjotycznemi, Chrobak sklecał „program”, wyciągał jakąś realną treść, modelował znośną całość.
Siedząc tak raz w kawiarni i czekając na swego towarzysza, zauważył Zaucha kręcącego się po kawiarni Szymkiewicza. Szukał widać kogoś, bo wyciągał swą grubą szyję i zaglądał we wszystkie kąty, poczem, niezdecydowany, zwrócił się ku wyjściu. Wtem wpadł ktoś na niego, odwiódł go trochę na stronę, poszeptał z nim coś i potrząsnąwszy nerwowo jego ręką, chciał wyjść.
— Dobrze, dobrze, ja poczekam! — wołał za nim Szymkiewicz po rosyjsku.