Że to był on, nie ulegało teraz dla Zauchy żadnej wątpliwości. Poznał jego głos, wysoki, skrzeczący.
Szymkiewicz zaczął się teraz oglądać za wolnym stołem. Wszystkie były zajęte, tylko Zaucha siedział sam. Ku niemu zbliżył się Szymkiewicz.
— Wolno?
— Proszę.
Ciężkie spojrzenie oczu błaznowato-drwiących niby, lecz ołowianych i twardych, musnęło twarz Zauchy, po fałdowanem czole coś się przewinęło.
— Przepraszam pana. Czy my się przypadkiem nie znamy z Kijowa?
— O ile mówię z panem Szymkiewiczem, to tak...
— Pan Zaucha? Dawno niewidziany! Proszę, proszę! A to spotkanie!
Podał mu rękę.
— Gdzież się pan podziewał? — pytał Zaucha. — Ślad wszelki po panu zaginął.
— Uczyłem się, proszę pana. Nie wierzy pan? Ja, stary, uczyłem się, jak mnie pan tu widzi. Mogę powiedzieć, że byłem na uniwersytecie. Przeszedłem wyższy kurs szkoły życia.
— Gdzież to?
— Na świecie. Podróżowałem dużo. Było się na wozie i pod wozem — rozmaicie bywało. Ale przynajmniej — nauczył się człowiek czegoś na starość. No, i cóż pan na bolszewizm?
— Ja? Nic. Co kto lubi.
Obrzękła, ciężka twarz filuta-kpiarza, udającego powagę, patrzyła na niego twardo, nieruchomo.
Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/251
Ta strona została uwierzytelniona.