Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/254

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, panie. Siedziałem — a szpiegiem nigdy nie byłem. Dziś bardzo tego żałuję. Widzi pan, co za idjotyczne zamglenie mózgu. Wstręt mnie ogarniał na samą myśl o tem, że mógłbym być szpiegiem, a niby — dlaczego nie? Do licha, my, Polacy, mieliśmy chyba prawo do handlowania tajemnicami wszystkich państw. A pomijając już to, zdaje mi się, że każdy człowiek ma prawo do zdradzania tajemnic skrytobójcy, przygotowującego się do napadu na kogoś...
— Za pieniądze?
— Wszystko jedno. Otóż, proszę pana, „gmach“. Państwo, społeczeństwo, wszystko idealnie zorganizowane, legalnie... No, i ja — mały sobie człowieczek, i drugi pan, też skromny, jak ja „bieżeniec“. Poróżniliśmy się. Proszę pana, ten mały człowiek, mój bliźni, usiadł, pomyślał i jednem małem słówkiem cały ten „gmach“ zwalił mi na głowę: żandarmerję, policję, prokuratorję, władze wojskowe, znawców zaprzysiężonych, lekarzy — wszystko, cały aparat, w którym on sam niczem nawet nie był. W biały dzień, na oczach ludzkich, nie swojemi nawet, lecz cudzemi rękoma pogrzebał mnie żywcem. Otóż ma pan swój „gmach!“ Tyle władz, tylu ludzi inteligentnych i ostatecznie bezstronnych jeden sprytny człowiek wywiódł w pole! Aparat!
— Sądzi pan, że tu lepiej?
— Jaśniej. Prościej. Jeśli jestem „burżujem“, czeka mnie śmierć.
— Niewinnie!
— Panie! O to mogę w celi więziennej Panu Bogu wyrzuty robić, ale w duszy świadomość jest. Ginę, ponieważ jestem burżujem, to znaczy — wil-