Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/257

Ta strona została skorygowana.

kadź przed miastem i wyszła krew z kadzi aż do wędzideł końskich...
— Tak pan mówi? — rzekł Zaucha, któremu naraz oczy błysnęły. — A zatem statystykę będziemy prawdopodobnie prowadzili z bronią w ręku...
— Policzymy się na polu bitwy!
— Bądź pan jednak pewny, że jeśli się tam spotkamy, ułatwię panu wysoką sytuację.
— Ja zaś wszelkie oparcie — o mur! Widzi pan, jak to szczerze mówi się pod panowaniem bolszewickiem. Prawda aż tryska z człowieka. Ale oto mój Moskal! Zdieś, zdieś, Iwan Piotrowicz! Pan pozwoli? Na chwilę...
Zaczęło się handryczenie z ajentem.
— A pan go zna? Kto on taki? — pytał Szymkiewicz.
— Nie, ja go bliżej nie znam! — odpowiedział Moskal.
— Więc jakże można ręczyć za niego i dawać mu pieniądze? On je może nawet oddać, ale za pół roku. Nie rozumiem pana. Krzyczy pan wciąż, że panu mało zarobku. Daję panu zarobić, ale przecie wolę mniej, lecz pewne... Nie, ja teraz jeszcze nie wyjeżdżam. Owszem, jadę do Pitra na jaki tydzień, może dziesięć dni, ale wrócę... Mam tu jeszcze interesy... Stanowczo do tygodnia musi się to wszystko wyjaśnić... Tych czterdzieści tysięcy da mi pan, jak wrócę z Pitra, a jeśli się cukier nadarzy, niech pan dla mnie kupi... To chodźmy!
Szymkiewicz wstał i zapinając swój wytarty i wystrzępiony paltot, zwrócił się jeszcze do Zauchy:
— Więc tak, szanowny rodaku! Życie to rzecz bardzo pouczająca. A panu poradzę: Niech się pan