Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

jąc z przywilejów nowych czasów, otwarcie przedstawił się żołnierzom jako „warszawskij wor, karmanszczik“,[1] co podróżni przyjęli z uznaniem i wybuchem radości. Ona, młoda, w wojłokowym kaftanie, w mitenkach i pretensjonalnie zaczesana, twarz miała taniej „rogówki”, a przypominała małomiejską Surę.
Para ta korzystnie przyczyniła się do ożywienia nastroju. „Doliniarz” wyśpiewywał kuplety, żołnierze rozpoczęli ożywiony flirt z Surą, znalazła się harmonja, nawet Syberyjczycy zaciekawieni przerwali swój posępny „pean.” Zaczęło się robić wesoło. Jakiś światowiec, przysiadłszy się do Sury i zrobiwszy dowcipną minę, obsypał ją deszczem pornograficznych jednoznaczników, dobierając figur jak najprzejrzystszych i najbardziej rozłożystych, a słów jak najmocniejszych, gwałcących. Zaś siedzący obok niego Tatar za każdem takiem słowem rżał głośno, kręcił głową, zachwycony wodził wzrokiem po twarzach towarzyszów i chwalił:
— Su-kin-syn! Jakby w książce czytał!
Dłużył się czas, ale przecie — jechało się.
Zaucha zdrzemnął się trochę.
Kiedy się zbudził, „doliniarz” grał z kilku żołnierzami w hazard, zaś Sura z piskiem i pokazywaniem skombinowanych „dessous”, wywijając nogami w czerwonych, bawełnianych pończochach, windowała się na górną półkę, dokąd ją wciągało kilka par mocnych, młodych rąk.

Zapadł zmrok, długi, przykry, przygnębiający. Gasły i ciemniały brudne szybki sanitarnego wozu. Bez końca ciągnęła się pokryta śniegiem równina, na której ciemnemi plamami znaczyły się zrzadka

  1. Warszawski złodziej kieszonkowy.