Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/261

Ta strona została skorygowana.

— Warjat! Warjat!
— Ale przecie nikogo zabić ani zranić nie chciał.
— Da wied‘ wy ranili mienia w nogu! — krzyczał jakiś żołnierz.
— No i cóż wielkiego?
Milicjant przystawił Drozdowskiemu lufę karabinu do brzucha.
— Chodźcie ze mną!
— Uważajcie, panowie, on ma jeszcze jeden rewolwer w kieszeni! — rozległ się okrzyk.
Milicjanci zrewidowali Drozda i istotnie wyciągnęli z kieszeni palta wielki, żołnierski „Nagan“.
— Brać go w uczastok. Jazda z nim!
— Towarzysze! — wystąpił teraz Zaucha. — Wysłuchajcie mnie! Ja tego człowieka znam. On chory — epileptyk, nałogowy alkoholik, zupełnie niepoczytalny. Wiem gdzie on mieszka, lepiej do domu go odwieźć, żonie oddać... To ojciec rodziny. Poco go po uczastkach włóczyć?...
— Tak, tak, naco go na sumienie swoje brać! — zawtórował ktoś miększego serca.
— Przecie on mnie ranił! — krzyczał wciąż żołnierz. — W nogę ranił!
— Ja was odprowadzę na stację ratunkową! A jego w sanki wsadzić i do domu odwieźć! Poco chorego po więzieniach włóczyć? Pijanica — wiadomo — każdemu może się zdarzyć!
Po krótkiej dyskusji Zaucha wygrał. Zawołano „izwozczika“, wsadzono na sanki miotającego się gwałtownie Drozda.
„Izwozczik“ zaciął konia.