Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/262

Ta strona została skorygowana.

— Maładiec! — zwrócił się po pewnym czasie z uznaniem do Zauchy. — Udało się wam. Kiedyindziej na sztuki rozszarpaliby człowieka...
Ledwie weszli do małych, niskich pokoików, gdy za nimi wpadła, jak burza, pani Drozdowska.
— Co ty za awantury wyrabiasz, warjacie nieszczęsny! — wleciała na męża, jednym rzutem oka na Zauchę przekonawszy się, że nie potrzebuje się nim krępować. — Oszalałeś? Chcesz, żeby cię na ulicy kijami zabito, jak psa? I do kogo strzelałeś, dlaczego, poco?
— To ja? To ja? — jąkał Drozdowski. — To ty teraz mnie awanturę robisz? Jak śmiesz? Nałgałaś, sam cię na gorącym uczynku złapałem.
— Na jakim uczynku? Że z kilku twoimi znajomymi, czy nawet przyjaciółmi poszłam do kawiarni? To jest gorący uczynek? Mój drogi, jakbym ja myślała o jakim gorącym uczynku, tobym z pewnością nie szła do kawiarni, gdzie mnie każdy może widzieć...
— Czemu uciekłaś przede mną do wychodka?
— Wiem, że jesteś zdenerwowany, podrażniony, chciałam uniknąć publicznej awantury. Ty się z niczem nie liczysz, gotów byłbyś bić mnie na środku kawiarni...
— Bić? Ja cię kiedy biłem?
— Abo ja wiem, co ci może przyjść do głowy?... Jeśli kto na ulicy strzelać potrafi...
— Poco chodziłaś do Popiołki?
— Masz pieniądze?
— O, widzi pan! — zwrócił się Drozdowski do Zauchy. — Tak się ze mną postępuje! O co tylko spytam, zaraz — „masz pieniądze?“ Taka to już