Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/264

Ta strona została skorygowana.

Drozdowski na sam widok wódki zapomniał o wszystkiem. Uśmiechał się, żartował.
— Niech pan przy nim chwilę zostanie! — prosiła pani Drozdowska. — Muszę przynieść coś do jedzenia i odebrać dziecko od sąsiadki.
— Tylko naprzód daj mi wody, żebym mógł zmieszać spirytus! — zniecierpliwił się mąż.
Zaucha przyglądał się młodej kobiecie. Nie była ładna, cerę miała gąbczastą, wyszarzałą, a jej pospolitą twarz, chmurną, nieuprzejmą, szpeciły głębokie zmarszczki nie tyle może troski, co irytacji i złości. Była ordynarna, trywjalna, nieprzyjemna.
Podawszy mężowi wody i pokręciwszy się po pokoju, wyszła, trzaskając drzwiami.
Drozdowski naprędce zmieszał w szklance trochę wody ze spirytusem i wziąwszy butelkę, przeprowadził Zauchę do drugiego, również biednego i niskiego pokoiku. Przysunął do łóżka stołek, postawił na nim szklankę i flaszkę, pociągnął spory łyk i wyciągnąwszy się na łóżku, zapalał papierosa.
— Widzi pan — mówił — to łóżko i to okno — mój cały świat. Nigdzie mi się nie leży tak wygodnie, jak tu i niema na świecie milszego dla mnie okna. To mój kinematograf, raczej — mój ekran. A tu aparat —
Pokazał na serce.
— a tu światło! — uśmiechnął się, podnosząc szklankę z wódką do ust.
Zaucha zrobił niewyraźną minę.
Drozd poprawił się na łóżku.
— Pan, jako niepijący, nie rozumie mnie. Widzi pan, człowiek, jako taki, jest wogóle — niezupełny. Rzadko zdarzają się ludzie, którzy zupełnie mogą na