Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/288

Ta strona została skorygowana.

Chrobak słuchał z żywem zajęciem, głęboko zamyślony, z pionową zmarszczką na czole. Zapytywał o szczegóły. Podobało mu się, chwalił, ale równocześnie kiwał głową z bezgranicznym podziwem.
— Jabym czegoś podobnego nie potrafił! — przyznawał się szczerze. — Nie znam kraju, ludzi, języka, ich sposobu myślenia, ich podstępów... Wleciałbym, jak mucha w sieć...
— Pomyśl, że jednak młodzi chłopcy nie boją się i lecą w te sieci — przemawiał Zaucha do sumienia jemu i sobie zarazem.
— To niedobrze! Tragiczna konieczność może, ale dobrze to nie jest. Do tej roboty potrzebni są specjalni ludzie... Ja nie potrafiłbym... Poprostu, nie miałbym wiary we własne siły... Nieswojo się tu czuję...
— Nikt się tu swojo nie czuje!
— Słuchaj, Zaucha, nie można nikogo zmuszać, żeby się stał naprzykład, napowietrzem akrobatycznym... te, chciałem powiedzieć, akrobatą napowietrznym...
Zaucha zarzucał mu słabość, nawet tchórzostwo, w gruncie rzeczy jednak czuł, że myśli tak samo, jak Chrobak. Absolutnie nie palił się do tej roboty.
— Może nas poprostu Rosja zanadto już zmęczyła? — mówił.
— Może być. Ja, przyznam się, nie myślę o niczem innem, jak tylko o wyjeździe. Niema gadania, nostalgja jest chorobą nerwową. Może niekoniecznie potrzebny jest zaraz powrót do kraju, ale bodaj zmiana klimatu...
Jednej nocy Zaucha miał okropny sen.