Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/295

Ta strona została uwierzytelniona.

może nigdy nie byłby panu przyznał racji, niech pan jednak nie sądzi, że na słowa prawdy jest głuchy. Jestem pewna, że gdyby pan udał się do niego, zmiękłby.
— Widzi pani... Gdyby szło o co innego... Ale jakże ja mogę Popiołce tłumaczyć, aby pomógł w interesie pani mężowi. Między nami mówiąc, pan Piotrowski spekuluje, gra na giełdzie... Nie potępiam tego, cały świat gra na giełdzie, nie wyjmując, prawdopodobnie, Trockiego, najzacieklejszego wroga kapitału, ale Popiołka, ręczę pani, mieszać się do tego nie zechce. A prócz tego — szczerze mówiąc — on nie jest przyjacielem pana Piotrowskiego. Między innemi i to jest jeden z powodów, dla których nie utrzymuję z nim stosunków...
Pani Luta zaczerwieniła się zlekka.
— Rzecz prosta. Popiołka kochał się we mnie. Nie, pod tym względem jesteście okropni! Miłość nie tylko nie uszlachetnia was, ale dziczejecie przez nią! Co wy, barbarzyńcy, robicie z tem czystem, jasnem uczuciem!
— Niechże się pani liczy z faktami!
— Niesposób! Fakty są takie, że koniecznie trzeba je zmienić... Popiołka musi pomóc! Musi! A pan nie może odmówić mi pomocy! — rzekła energicznie, z naciskiem.
— Więc cóż mam zrobić?
— Musi pan pójść do Popiołki i powiedzieć mu, że musi pomóc...
— Konkretnie?
— Mąż mu to powie, bo ja nie wiem.
— Jakżeż ja tak mogę iść — z niczem?