Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/296

Ta strona została skorygowana.

— To nie jest nic, ale przeciwnie, bardzo dużo, prawie że wszystko. Idzie o to tylko, aby on chciał pomóc i chciał rozmówić się z moim mężem. Jeśli się na to zgodzi, wszystko będzie dobrze.
— Ostatecznie, mogę się tego podjąć... W tych dniach dam pani znać...
— O, nie w tych dniach, zaraz niech pan idzie! — nalegała pani Luta. — Rzecz jest pilna, a o wyniku rozmowy z Popiołką da mi pan znać telefonicznie.
— Może i tak być! — zgodził się Zaucha. — Jednakże... wybaczy pani... zdaje mi się, że dobrze byłoby, gdybym ja miał znak jakiś, że przychodzę istotnie od pani... Popiołka jest nieufny, podejrzliwy, gotów pomyśleć, że to mąż pani mnie przysyła, i że ja może procent mam za to obiecany... Może pani parę słów napisze...
— Nie wiem — wahała się.
— Ogólnikowo... Nawet im bardziej ogólnikowo, tem wygodniej dla mnie, mam szersze pole... Niech pani tak napisze, żeby z tego nic jasno nie wynikało... Tak: coś tego owego, drogi panie, napomknąć o spotkaniu się, ale bez nazwisk i bez określenia z kim i kiedy, bo czort wie, co z anarchistami będzie, potem się pani w „czrezwyczajkę“ może wsypać...
— Tak, to co innego, pan ma słuszność. Agnes też mnie namawiała, abym do Popiołki napisała, ale obawiałam się skompromitować męża...
— To pani o tem rozmawiała z Agnes...
— Ona u nas wciąż przesiaduje, więc słyszała to i owo... Chciała nawet pośredniczyć między mężem a Popiołką, jednakże...
— Jeszczeby też! Niechże się pani jej strzeże!