Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/303

Ta strona została skorygowana.

Zaledwie dokonały tej pracy, do kawiarni weszło kilku mężczyzn. Jeden z nich zapytał o telefon i skierował się ku budce przy bufecie, pozostali nibyto rozglądali się, szukali kogoś, w rzeczy samej jednak nie oddalali się od pierwszego. Znowu zgrzytnęły drzwi — i znowu weszło do sali siedmiu jakichś drabów. W tej chwili odezwały się krzyki w kuchni, padł stłumiony wrzawą i muzyką strzał — i naraz zrobiło się zupełnie cicho. Tylko drzwi wchodowe zgrzytnęły parę razy: Głownem wejściem i od kuchni wsuwały się wciąż nowe figury, jedne z gotowemi do strzału rewolwerami, inne z „Mauserami“ lub krótkiemi karabinkami kawaleryjskiemi. Słychać było przez chwilę protestujący głos gospodarza i czyjś pijany bełkot, ale głosy te umilkły.
— Ruki w wierch! Ruki w wierch! — odzywały się groźne głosy.
W kawiarni wyrósł las podniesionych do góry rąk.
— Muzyka — igrat'! — rozległ się rozkaz.
Kapelmistrz uderzył smyczkiem w skrzypce — zabrzmiały tony melancholijnego walca.
— Czarna armja! Czarna armja! Anarchiści! Uragan! — rozległy się przyciszone okrzyki.
Draby jakieś z przedziwną szybkością uwijały się po salach, obmacując kieszenie gości. Z portfelów wysypywano banknoty, uprzejmie pozostawiając obrabowanemu pięćdziesiąt rubli na zapłacenie rachunku w kawiarni. Paniom wyjmowano z uszu kolczyki, zdejmowano z rąk pierścionki, bransolety.
Naraz z głębi wypadła grupa: Topór, kilku anarchistów, w śród nich szamoczący się Szymkiewicz, a za nim Żukow, perswadujący coś anarchistom.