Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/313

Ta strona została uwierzytelniona.

Samochód pancerny, potworny i czarny w świetle elektrycznem, pomknął ulicą, kołysząc się lekko i cicho.
— O, to coś poważniejszego!
Namyślał się przez chwilę.
W tej stronie miasta nie miał nikogo znajomego. Nie było się do kogo schronić. Gdzie spać? Jeśli spytają o dokument — głupstwo, może pokazać, lecz jeśli przeprowadzą rewizję osobistą, będzie gorzej, bo w kieszeni ma aż trzy różne paszporty.
— Wyrzucić dwa!
— Nie. To przecie skarb. Żeby to człowiek przynajmniej wiedział, czego oni chcą i gdzie się to kończy... Możeby tak iść aż do placu Teatralnego, a potem przez Łubiankę skręcić na Miasnicką i na Krywokolenny... Aha! Właśnie! Na Łubiance jest siedziba Dzierżyńskiego. Wlezę w paszczę jego zbirom... Jeszcze mnie który gotów poznać... Okrążać? A niewiadomo, co tam dalej jest... Ts, ts, ts...
Aż cmoknął językiem z niezadowolenia.
Ze środka miasta waliły wciąż nowe kupy żołdactwa.
Skręcił mimowoli na lewo, w Nastasiński zaułek.
Pokazało się, że zrobił głupstwo.
Stał tam już kordon Łotyszów z karabinem maszynowym.
— Kuda?
— Projti nie możno?
— No kuda?
Niwiński wzruszył ramionami.
— Was geht denn da wieder vor?