— Nie powiedzieli mi. Mniejsza z tem. Nic mądrego nie wymyślą. Przeczekam tu trochę, a potem panna Ewcia mnie wypuści i już.
— To niech pan tu postoi trochę. Muszę iść, bo inaczej po mnie przyjdą, albo domyślą się czego. Niech pan tak pod bramą nie stoi, niech się pan schowa. Pokażę panu, gdzie. W podwórzu, tam dalej, jest kryta weranda, kilka stołków... Tu niech pan nie sterczy, bo stróż pana może zobaczyć...
— Stróż Moskal?
— Nie. Ale w dzisiejszych czasach nikomu wierzyć nie można.
Siedział w ciemnościach.
Słyszał nieustanny szum nóg piechoty, dudnienie dział po bruku.
Pod bramą wciąż rozmawiali Łotysze.
— Czego oni tu stoją? — łamał sobie Niwiński głowę.
Po pewnym czasie odszukała go panna Ewcia.
— Panie? Jest pan tu? — wołała go szeptem.
— Nie, niema mnie! — zażartował.
— No i co będzie? Nie można wyjść?
— Niech panna Ewcia próbuje. Łotysze stoją pod bramą.
— A pan nie ma może dokumentu?
— Mam, dziecko, mam, nawet o dwa za dużo... A przytem — nigdy niewiadomo, gdzie można znajomego spotkać...
— No, więc co pan zrobi?
— Będę siedział tak choćby całą noc.
— Zimno panu będzie.
— Wolę tu, niż gdzieindziej.
Wsunęła mu coś w rękę.
Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/315
Ta strona została uwierzytelniona.