Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/316

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co to?
— Niech pan je! Chleb ze sznyclem. Z kolacji zostało, niech pan je!
— Poczciwa panna Ewcia. A jakby panienka wiedziała, że głodny jestem, jak pies.
— Niech pan przegryzie! Znajdzie się jeszcze coś. Potem to panu i herbaty przyniosę, jak zarządzająca pójdzie spać.
— A nie dałoby się tu gdzie przenocować? Może w jakiej pustej sali na stołkach?
— Kiedy przejścia niema... Stąd do jednego tylko mego pokoiku dostęp jest, potem zaraz dwie panienki mieszkają, potem ich tam śpi pięć, a tuż na prawo, zarządzająca... A ona ma bardzo lekki sen...
— Przekonałyście się o tem?
— No! Niech się w nocy która z nas tylko ruszy, ona wnet w staje i ze światłem chodzi... Złodziei się boi... Klejnoty bardzo ładne ma, perły piękne...
— Nie szkodzi. Sznycel ciepły. Od biedy i tu się zdrzemnę. Zimno nie jest.
— Może pan przeczeka! Do rana tu nie będą stali...
— Oj, panienko! Cztery dni i cztery noce w drodze byłem, a jutro na noc znowu jadę. Ledwie już patrzę...
— Czemu się pan nie szanuje? Zdrowie stracić można.
— Służba, panno Ewciu, służba!
— Niejeden tu u nas jada żołnierz i oficer... Zaraz go poznać można, bo grzeczny... Nie złości się tak, jak zwykli goście... Niechże pan tu posiedzi, herbaty panu przyniosę... A jak pan myśli, będzie Polska?