Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/317

Ta strona została skorygowana.

— Co ma nie być? Musi być!
— A wileńskie też będzie w Polsce? Bo mój tatuś to w wileńskiem przeżywa...
— Będzie, będzie.
Przyniosła mu jeszcze coś do zjedzenia i herbaty w garnuszku, pod fartuszkiem, gorącej, osłodzonej do niemożliwości.
Ale nadaremnie spodziewali się, że Łotysze ustąpią. Noc robiła się późna, a wojsko wciąż dreptało po ulicy.
— Niech panna Ewcia idzie spać, zaziębi się panienka! — gnał ją Niwiński. — I jeszcze może kto zauważyć, że panienki niema, nieprzyjemności będą. Ja tu już przesiedzę...
— Biedny pan! — mówiła smutno. — Ja naprawdę muszę już iść... Ale nie będę daleko... Okno mego pokoju wychodzi na tę werandę... Zobaczymy się jeszcze...
Istotnie, po jakimś czasie błysnął w jednem oknie płomyk świecy.
Niwiński ujrzał biedny, panieński pokoik, czyste łóżko, parę fotografij na ścianie.
Okno odchyliło się, pojawiła się w niem uśmiechnięta, jasna twarzyczka dziewczyny.
— Niedaleko jestem! — dodawała mu odwagi. — Jakby się pan bał, niech pan puka. Okna nie zamykam, tylko przywrę.
Zasunęła firanki.
Po pewnym czasie światło zgasło.
A wówczas okno znowu się uchyliło i rozległ się szept:
— Panie, pan tu wciąż jeszcze siedzi?
— Siedzę, panno Ewciu...