Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/33

Ta strona została skorygowana.

— A teraz co? Rumuni idą na Odesę, Besarabję zagarnęli, Awstrijcy pchają się na Kijów, Polacy na Orszę walą, a Giermaniec na Psków, i na Pietrograd... Wot wam, „bez anneksji i kontrybucji“, wot wam „niemiedlennyj mir za wsiakuju cienu...“ Ja nie polityk, ja ministrem być nie chcę, ja tylko żołnierz... Powiedzcie mi, co teraz robić? To rewolucja? Wy rozjeżdżacie się po wszystkich krańcach Rosji. Któż jej bronić będzie?
Nikt nie odpowiadał.
Koła wogonu stukały miarowo i obojętnie, jak dni i noce, niewstrzymanie lecące naprzód.
— A ty nie wołnujsa! — odezwał się siedzący na skraju ławki wychudły młody człowiek w „papasze“ i monterskiej czarnej kurtce skórzanej. Szyję okręconą miał jakimś nędznym szalem, który troczył się i białym puchem osiadł na jego niegolonej, kościstej brodzie i chudych policzkach. — Ty nie wołnujsa. Siądziesz sobie na konia, ja na aeroplan, będziemy się bili i — wsio budiet charaszo!
Artylerzysta prawie czule spojrzał na lotnika i uśmiechnął się jasnym, nieledwie dziecinnym uśmiechem.
— Wsiądę na konia, a ty na aparat, będziemy, się bili i wszystko będzie dobrze! Pewnie, że będzie dobrze! Pewnie że się będziemy bili! Miałem jechać do Moskwy — pojadę do Mohylewa, znajdę swój syberyjski pułk. I moi chłopcy będą się bili i zginą jak i ja zginę. Ale nas tylko sześciuset! A co będzie, towarzysze, kiedy my zginiemy? Ej, Boże, Boże mój, czyż nie ma sposobu dostać się do Konstantynopola, do Danji! Ja marynarz — uciec-by mnie w świat od tej zmory!