Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/336

Ta strona została skorygowana.

— Cóż to, sędzią moim jesteś? — tupnął zlekka nogą Popiołka.
— Abyś sobie wiedział. Sądziłeś mnie — więc teraz ja sądzę ciebie. Narobiłeś kupę błazeństw i przez to giniesz. Mówiłeś mi nieraz o swoich nieporozumieniach ze światem. To przedewszystkiem ty samego siebie nie rozumiałeś. Jesteś niby typem wyższym, przynajmniej sam się za takiego uważasz. A uciekłeś od życia, jak tylko do ciebie przyszło...
— Co to znaczy?
— To „a conto“ twej szczęśliwej miłości. Aha, już pijesz! Dobrze, pokrzywdzono cię — ale cóż w tobie pokrzywdzono? Nie jesteś żadna ludzkość, tylko jeden jedyny Popiołka, krótki moment... I ten moment śmieszny chciał się wyzwolić... Kogo ty, Popiołka, chciałeś wyzwolić, skoro nikogo prócz siebie nie znasz? W tobie nie było nic do skrzywdzenia!
— Co mi tam! Nie zależy mi na filozofji! — mruknął Popiołka, siadając. — Głupstwo wszystko. Byłem młody, byłem silny, może nawet głupi... Ale miałem talent... Niewiele myślałem o całości, robiłem swoje... Gdyby mnie użyto, gdyby sił moich zapotrzebowano, gdyby je zwrócono w tym kierunku, w którym one szły, mieliby ludzie ze mnie pożytek, a ja byłbym szczęśliwym, a przynajmniej wiernym niewolnikiem. Jak Michał Anioł. Jak wszyscy inni, którzy się wiecznie za łby wodzą ze swemi upiorami...
Wychylił duszkiem szklankę i opadł na stół.
— Mogę się przyznać — byłem słaby, tak słaby, że ja, com się nie bał najstraszniejszych wizyj, bałem się ludzi. Więcej od innych czułem ich zwierzęcy zapach, rozumiesz, zapach dzikich zwierząt...