Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/337

Ta strona została skorygowana.

Więcej od innych mnie to przerażało... Dlatego zdzierałem... A wkońcu, gdy nie można tworzyć, można niszczyć... Ja coś robić muszę... Jeśli we mnie był miód, to się ściął w truciznę... Nie ja jestem temu winien, lecz oni... Ci wszyscy, którzy mnie zatruli.... No, a teraz nadchodzi chwila.... Chcą wypalić wrzód... Będziemy się palili... Lecz nie mów mi, że to kara za grzechy... Był kiedyś może Biały i Czarny Bóg, było kiedyś zło i dobro... Dziś — niema. Dziś ludzie sami nie wiedzą, co złe, a co dobre... My padniemy, wiem o tem, ale nie dlatego, abyśmy złej sprawy bronili, lecz ponieważ jest nas za mało... Drugich pod innemi sztandarami stoi więcej... Ot i cała rzecz... Nie, nie...
Gdzieś wpobliżu padło kilka strzałów.
Popiołka przysłuchiwał się przez chwilę.
— Zaczyna się! — mruknął. — Nasza barykada już się bije. No, trzeba będzie iść za chwilę do Pana Boga na asenterunek. Tauglich — untauglich!
Napełnił szklanki.
— Pij Drozd! Ostatnia!
Wypił duszkiem szklankę i postawił ją na stole.
— Mogę powiedzieć — rum był niezły, ale życie było kiepskie.
— No, cóż, nie udało się! — zatrzeszczał dziwnie podniecony głos Drozda. — Nie masz tam już w tych butelkach nic?
— Chodźmy! Chodźmy! — niecierpliwił się Popiołka.
— Zaraz... Ostatnią kroplę goryczy jeszcze...
Drozd butelkę za butelką wychylał sobie prosto w usta.
A potem zatoczył się i rzekł: