Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/34

Ta strona została skorygowana.

Przez długi czas nikt się nie odzywał.
— Da, da! — potwierdził Łotysz. — Położenie bardzo trudne i smutne.
I zapatrzył się w okno, jakby szukając za ośnieżonemi wzgórkami swej Łotwy, w której mógłby się skryć i przeczekać spokojnie, daleki od niepokojącego współudziału w pracach chorążego Krylenki, pierwszego głównodowodzącego bolszewickiej Rosji.
— A wszystkiemu temu winien lud — odezwał się zamyślony Nadwołżanin — dlatego, że bardzo ciemny. Znaczy — ciemnota zawiniła.
Zaś potem dodał:
— A mimo wszystko do nas, za Wołgę „on“ nie przyjdzie!
— Nu i do nas, na Zabajkalje, też nie przyjdzie! podkreślił Syberyjczyk.
— A do Kazania?
Poco miałby chodzić do Kazania? Czy Kazań „go“ interesuje? — wypalił inteligentnie Łotysz.
Zaczęto obliczać, dokąd „on“ (Niemiec) może iść. Pokazało się, że musi poprzestać na Kijowie, Moskwie i Piotrogrodzie.
Twarze poweselały.
Wańka! Daj-ka garmoszku! Słyszysz! Wańka, a, Wańka! Garmoszku dawaj!
Wielka, czerwona harmonja ręczna wędrowała z rąk do rąk.
Nadwołżanin oglądał ją przez chwilę.
— Nie sprzedasz, towarzyszu? — zapytał. — Dam ci nowy karabin i patrony.
— Plewat' mnie na karabin! Sam swój za czterdzieści rubli sprzedałem żydowi.