Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

Zaś wśród tego ruchu, potrącani, zamyśleni, kiepsko ubrani, snuli się biedni uchodźcy polscy z minami zatroskanemi, wynędzniali, doprowadzeni czasem do rozpaczy przez biedę i tęsknotę i sypiący z pod oszronionych wąsów klątwami lub kłótliwemi, jadowitemi słowami.
Tu, od czterech lat, w starym domu, pomalowanym na malinowy kolor, mieściły się najważniejsze urzędy Centralnego Komitetu Obywatelskiego, rozciągającego swą opiekę nad licznemi gminami wygnańczemi, rozrzuconemi po Rosji zachodniej i środkowej. Nie było tu prawie domu, w którymby w małych kancelaryjkach i gabinetach, urządzonych z wyszukanym, oficjalnym antyestetyzmem, młodsi i starsi urzędnicy nie kładli z powodzeniem murowanych podwalin nieznośnemu biurokratyzmowi przyszłej Polski, wikłając nędzę i nieszczęście rodaków w sieci tajemniczych ustaw, praw i paragrafów. Ale nikt nie odchodził stąd niepocieszony i bez pomocy, a przez te kancelarje z Dalekiego Wschodu i na Zachód przewalały się wielkie płaczące fale nieszczęścia i cierpienia polskiego. Tu „przemalowywano“ ludzi na różne poddaństwa — stosownie do potrzeby wystawiano paszporty i legitymacje, ubierano biednych lub wspomagano pieniędzmi, kryto żołnierzy, a zawsze wysyłano dokądś kurjerów, zawsze się z kimś porozumiewano, zawsze coś planowano.
A dalej, odcięty od ulicy wysokiemi, ostro zakończonemi sztachetami żelaznemi, stał w głębi dziedzińca wielki kościół polski imienia św. Aleksandra, nazwaniem, a także kształtem budynku dostosowujący się do charakteru stolicy. Duża kopuła bazyliki