Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/42

Ta strona została skorygowana.

nie odbijała od kopuł cerkiewnych. W niedziele i święta tysiączne tłumy wygnańców falowały przed kościołem, do którego w nętrza docisnąć się nie można było, podczas gdy na dziedzińcu w ciżbie kręcili się kolporterzy pism, a handlarze sprzedawali w małych kramikach dewocjonalja, broszurki nabożnej treści i święte obrazki — zupełnie jak na odpustach w dalekiej Ojczyźnie. Na tym dziedzińcu, przy dźwiękach starych pieśni nabożnych, płynących poważnie i uroczyście z organów, ukrytych w mrocznem wnętrzu świątyni, zaznajamiali się czasu Wielkiej Wojny wygnańcy z pod wszystkich trzech zaborów i z głębi cesarstwa rosyjskiego, a rozmaici umundurowani żołnierze wojujących państw stali tu obok siebie w najzupełniejszej zgodzie. Przy kościele umieścił się też „Dom Polski” z salami zebrań i bibljoteką, podczas gdy sąsiednie uliczki pełne były komitetowych jadłodajni, małych kawiarenek, restauracyjek i „gargoł“ prywatnych, zachwalających ogłoszeniami, wystawionemi w niemytych oknach, „flaczki po warszawsku“, „sztukamięs”, „kiełbasę z kapustą” i inne dania narodowe. W centrum gwarnej i ruchliwej Moskwy ta małomiasteczkowość rzucała się w oczy i nadawała dzielnicy polskiej piętno jakby jakiegoś „Ghetta”, ubogiego i zatroskanego.
Z dziwnem uczuciem wchodził Zaucha w rozwaloną bramę malinowego domu. Kiedyś pracował tu i poznał ludzi bardzo dzielnych, zdolnych, energicznych, dobrych Polaków. Rozszedł się z nimi później, zdawało mu się, że pracują zanadto oportunistycznie, że nie wałczą. Tak mu się zdawało, — a może to tymczasem on nie wytrzymał, stracił cierpliwość, zdenerwowany bezustannem, męczącem czekaniem? Ale