ski, człowiek bardzo miły, zawsze elegancki, wykwintny, wyświeżony, piękny i młody, mimo że siwizna przyprószyła już jego jasne włosy. Ściskając dłoń Zauchy, mówił z właściwym sobie, nieopisanie czarującym uśmiechem:
— Wołałem na pana i wołałem, ale dowołać się nie mogłem. Czyżby mnie pan Zaucha znać nie chciał? — pomyślałem. — A nie, na to nie pozwolę. Więc wstałem i — aresztowałem pana. A pan pewnie myślał, że komisarz bolszewicki.
— Pan wie, że nie dowidzę! — tłumaczył się Zaucha, ucieszony spotkaniem i patrząc serdecznie w uśmiechnięte, śliczne, zielone oczy Piotrowskiego. — Co za niespodzianka! Mój Boże, takeśmy wtenczas narzekali w Kijowie, a jakie to miłe czasy były! Pan sam?
— Z żoną. Może się pan do nas przysiądzie. Prosimy bardzo. Jadamy zwykle w „Empirze“, ale dziś pani moja uparła się koniecznie iść do „Koła Pań“. Źle tu wprawdzie dają jeść, zato znajomego łatwiej spotkać. Proszę, tam siedzimy, pod oknem.
Mimo że Zausze obecność damy niezbyt była na rękę, ustąpił, raz dlatego, że naprawdę lubił Piotrowskiego, powtóre, ponieważ zauważył, że on się denerwuje, stojąc w przejściu i potrącany wciąż przez ludzi, za którymi się nawet, jakby niespokojnie, oglądał. Chcąc nie iść, trzebaby się albo natychmiast pożegnać, co nie wypadało, albo umówić się o rendez-vous.
Tymczasem Piotrowski miękkim, serdecznym ruchem ujął go pod ramię i przeciskając się między stołami, poprowadził ku stolikowi.
Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.