Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/67

Ta strona została skorygowana.

— Właśnie jedno miejsce jest wolne, jakby czekało na pana! — wesoło zapraszała młoda kobieta, podając mu rękę.
Tu stała się z Zauchą rzecz dziwna.
Pani Piotrowska siedziała tyłem do okna, a szerokie skrzydła kapelusza rzucały na jej twarz taki cień, że Zaucha w pierwszej chwili nie dojrzał jej. Mimo to doznał czegoś w rodzaju olśnienia. Sam dźwięk głosu wywołał w jego duszy wizję czegoś wprost przepięknego. Przypomniał sobie tę twarz, o której świadomie nigdy nie myślał. Byłby ją sobie przypomniał nawet, gdyby ją widział po raz pierwszy w życiu. Są bowiem twarze, z których w spomnieniem człowiek się rodzi.
Bez zastanowienia się pochylił się i musnął wargami iskrzące na drobnych palcach ostre i zimne brylanty.
W sekundę później uświadomił sobie tę twarz przecudną, jakby we snach tylko widywaną, czystą, niebiańską i słodką, różową twarz uśmiechniętej bardzo łaskawej bogini greckiej, miłosną a dziewiczą, opromienioną złotemi włosami i śmiejącą się nieodgadnionym agatem ócz.
Teraz dopiero Zaucha zmieszał się, zwłaszcza gdy Piotrowski przedstawił go drugiej damie, drobnej, smagłej, z dwojgiem czarnych oczu, ognistych, świdrujących.
— Proszę, czyżby się pan nas zląkł? — łagodnie uśmiechnęła się do niego pani Piotrowska.
— To wrażenie, jakie wywiera piękność pani — rzekła po rosyjsku czarna dama. — Lubię patrzeć, jak mężczyźni, zbliżający się do pani Luty, gasną olśnieni.