Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.

No tak, nie jestem jagniątkiem. „Bagheerą“ nazywa mnie Balmont, a „Begheera“ to czarna pantera z „Dżungli“ Kiplinga.
— Pani Agnes, jako znakomita deklamatorka, ceniona jest bardzo przez poetów — mówił pan Piotrowski.
— Podobam mu się — pochwaliła się Agnes. — Lubi gorący blask moich oczu i moje ciepłe usta... Mówi, że mają posmak żywej krwi, że śpiewają pocałunki... Dlaczego nie jego obrano królem poetów, lecz Siewierjanina, nie rozumiem. Ja wolę Balmonta... On ma twarz młodego boga, genjalną...
— No i tak, kochany panie Józefie! — poklepał Piotrowski Zauchę poufale po ręce. — Znowu się spotykamy — tym razem w Moskwie.
— A państwo dawno już tu?
— O, dawno, kilka miesięcy... Podróżowaliśmy trochę, zimę spędzamy w Moskwie...
Zaucha uśmiechnął się.
— Szczęśliwy, kto dziś w ten sposób może mówić! Domyślam się z tego, że interesy idą nieźle, miljoniki jeszcze się nie rozleciały...
Teraz znowu pan Piotrowski uśmiechnął się z miłem zakłopotaniem.
— O, miljoniki! Wkońcu — robi się, co można. Z pustemi rękami do skołatanej ojczyzny wracać nie wolno. Trzeba jeszcze coś przywieźć ze świata.
Szczerzył w uśmiechu równe, białe zęby, drobne, ostre, drapieżne.
— Jakże zdrowie? — zagadnął Zaucha Piotrowskiego. — Wygląda pan dobrze, gładko, rumieńczyki piękne, zmarszczek żadnych niema...
— Jestem zdrów, jak pan widzi.